15 październik 2014

To zabawne jak często zmieniają się cele

Pierwszą moją myślą gdy zakładałem ten pamiętnik, gdy pisałem w nim pierwsze słowa była chęć wygadania się komuś. Pomimo tego, że całe życie wyśmiewałem robiących to ludzi to teraz, gdy moim jedynym rozmówcą może być spalony na wiór trup we wraku samochodu lub kot stale domagający się wyjścia na dwór czuje się taką potrzebę. Potem jednak przyszedł moment gdy dostrzegłem w nim coś nad wyraz praktycznego. Pełni on funkcję nie tylko kalendarza który przypomina mi który dziś dzień, ale również mogę w nim zapisywać rzeczy które dopiero mam zamiar zrobić a na które nie miałem odwagi lub możliwości. Rzeczy, które nie powinny zalegać mi w głowie i dręczyć swoją obecnością ale jednocześnie nie powinny zostać zapomniane. Rzeczy takie jak pierwsza wyprawa po zapasy.

Pomimo tego iż pewien byłem, że duża część użytecznych rzeczy w osiedlowym supermarkecie została albo zniszczona albo rozkradziona – czy to przez ludzi którzy jeszcze żyją czy to przez zwierzęta, jednak wiedziałem, że musiało cokolwiek pozostać, a uwierz mi, że to „cokolwiek” po kilku dniach siedzenia w ciemnej piwnicy, bez źródła światła, ciepłego czy chociaż jakkolwiek pożywnego jedzenia może być rzeczą równie pożądaną jak chęć spędzenia nocy ze Scarlett Johansson. Ba, i nie mówię tu o zwykłej chęci odbycia z nią stosunku, a o pełno kształtnym rżnięciu przeciągającym się przez kolejne minuty czy godziny by skończyć w końcu z satysfakcją godną króla Jana III Sobieskiego robiącego arabom z dupy jesień średniowiecza pod Wiedniem.

Całą drogę (pomimo tego, że króciutką) skradałem się jakby zza rogu miał wyskoczyć krwiożerczy potwór rodem z uniwersum metro2033. Nie wiem czy to przez atmosferę miejsca, czy zbyt rozbudowaną wyobraźnię, ale jakiś wewnętrzny głos ciągle powtarzał mi „Ciszej! Wolniej! Schowaj się i zobacz czy nie ma nikogo za rogiem!”. No i tak skradałem się i skradałem, a podróż którą kiedyś przechodziłem w 3 minuty zajęła mi pół godziny. Pół godziny przez które narażałem się na napromieniowanie….

Ale w końcu dotarłem. Supermarket który miał być moim zbawieniem – czymś co uratuje mi życie przez najbliższy czas… zawalił się. Ściany pomimo wszechobecnego betonu najwyraźniej przegrały pojedynek z falą uderzeniową i pożarami, a dach przykrył wszystko niszcząc półki sklepowe, kasy i przykrywając pod sobą większość jedzenia i ludzi którzy gdy spadały bomby chcieli wynieść ze środka co tylko byli w stanie. Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło prawda? Czy może to tylko powiedzenie serwowane przez optymistów którzy gówno wiedzą o życiu? Cholera wie, ale ludzie gdy widzą zbliżającą się w ich stronę falę uderzeniową(czy jakikolwiek inny pędzący w ich stronę obiekt) odruchowo odwracają się do niej plecami a zapasy które trzymają w rękach przyciskają do klatki piersiowej.

Położonych w ten sposób trupów znalazłem całe mnóstwo, przeszukując każdego kolejnego z opadającym obrzydzeniem czy niechęcią a przeważającą wolą przetrwania. Całe znalezione zapasy, a było tego naprawdę dużo(!) wpakowałem do rozwalonego wózka sklepowego i ciągnąc go za sobą wróciłem biegiem do piwnicy. Dlaczego biegiem? Z tego powodu z którego się skradałem. Głupoty…

Kajetan Sokołowski – wpis czwarty

Posted: 21st Październik 2014 by Nosikamyk in Kajetan Sokołowski
Tags: , , , , ,

Wojsko panuje nad sytuacją? Dobry żart. Miałem złe przeczucia już, kiedy tamci zaczęli wysiadać z wozu. Ich mundury były pokryte raczej nieregulaminową warstwą brudu, poruszali w nieładzie, zupełnie nie zważając na otoczenie, a ich twarze zakrywały maski przeciw gazowe. Chyba nie mogłem prosić o lepsze zobrazowanie beznadziejności sytuacji.  Nie przeczę, mimo wszystko nadal oczekiwałem pomocy, toteż zdziwiłem się, kiedy wycelowali w nas broń. Byłem w stanie przeczytać, że pierwszy z nich miał na kamizelce taktycznej napisane „KOPER”, ale reszta było za daleko, aby cokolwiek dostrzec. Marcin zaczął ich uspokajać, ale Koper, prawdopodobnie dowódca dość ostro kazał mu się zamknąć. Zaczął zadawać serię pytań: Jesteście chorzy? Ile macie jedzenia? Ile wody? Czy posiadamy jodynę albo jakąkolwiek odzież ochronną? Imiona ich nie interesowały, chociaż i tak się przedstawiliśmy, a Marcin nawet zaprosił ich do środka. Zdążyli odmówić zanim spiorunowałem towarzysza niedoli wzrokiem. Żołnierze nic więcej nam nie mówili, jakby mieli zakaz… Zapewnili tylko tyle, że wrócą. Nie przestawali w nas celować, kiedy się cofali do swojego humvee, jakby się bali, że możemy się na nich rzucić.

Kiedy już pozostał po nich tylko kurz na drodze nie było sensu dalej stać na zewnątrz i dłużej ryzykować? Wróciliśmy do domu, a wcześniej zgodnie z moją sugestią obaj przetarliśmy buty szmatą, która się akurat napatoczyła. Całe były pokryte dziwnym pyłem i choć to mógł być zwykły brud, to widziałem zbyt wiele filmów, aby nanieść go do środka. Wszystko wskazywało na to, że tamtego dnia nie zdarzy się już nic, co mógłbym teraz odnotować. Ale jednak.

Wieczorem zaczął prószyć śnieg, co zauważyłem, kiedy po raz kolejny grzebałem w kuchennych szafkach łudząc się, że znajdę jakiś przeoczony wcześniej kawałek jedzenia. Październik i śnieg? Z tego, co pamiętam ostatnio padało tak, gdy krematoria w Oświęcimiu pracowały pełną parą. Tylko, że wówczas nie padał śnieg. Ciarki mnie przechodziły kiedy obserwowałem jak te drobne cząsteczki popiołu spadają na ziemię. Cząsteczki starego świata. Do dziś pamiętam też dreszcz, który przebiegł od kości ogonowej aż do końców włosów. W myślach powtarzałem tylko- „Hekatomba” i „Jezu”- jakby ktoś zakodował mi tylko te dwa słowa. Później czułem się gorzej niż zwykle, nie chciało mi się nawet zmieniać miejsca siedzenia.

Obietnica żołnierza trzymała nas za serca, ale nie pojawili się następnego dnia. Nikt nawet nie przejeżdżał, a nasłuchiwaliśmy od bladego światu do nocy. Drugiego dnia też nic, więc pojawiło się zwątpienie. Wielokrotnie wyzywałem wojskowego od najgorszych kłamców, krzywoprzysięzców i podłych dziadów, ale tylko do dnia trzeciego. Wtedy ponownie pod naszym domem zabrzmiał silnik czterokołowej bestii.

Kajetan Sokołowski – wpis trzeci

Posted: 19th Październik 2014 by Nosikamyk in Kajetan Sokołowski
Tags: , , , , , , , , ,

Na początku chciałem opisać tamten czas według schematu, no wiecie- Dzień pierwszy, dzień drugi i tak dalej. Porzuciłem ten pomysł, bo okazało się, że nie ważne czy był wtorek, piątek czy sobota- opisywałem w kółko to samo.  Szarość, monotonia i strach. Bardzo dużo strachu.

Kiedy w oddali zaczęły spadać bomby, czy też wybuchać pociski zeszliśmy dla bezpieczeństwa do piwnicy, zabierając tylko troszkę jedzenia. Domyślaliśmy, że Katowice są bombardowane i choć nigdy nie byłem dość religijny zawzięcie modliłem się o bliskich. Siedziałem z głową schowaną między kolanami i co chwila nerwowo wyłamywałem palce. Pamiętam, że przeklinałem płyciutko położoną piwnicę, która dawała schronienie tylko na słowo honoru. Cholera, ona nawet miała okno!  To właśnie przez ten niewielki kawałek szkła przedostało się do nas przeraźliwie jasne światło. Usłyszeliśmy jak coś wielkiego eksplodowało z dala od nas, a potem nastała upiorna cisza. Chwilkę potem zaczęły mnie boleć oczy, a to za sprawą tego dziwnego błysku. Bałem się zgadywać, co właśnie spadło na moje ukochane miasto. Tamtego dnia nie odważyliśmy się wyjść na zewnątrz.

Po nocy spędzonej na zimnej, piwnicznej posadzce w końcu wspiąłem się po schodach na górę, Marcin nadal nie chciał wychodzić, ale ja musiałem się rozchodzić.  Potem już jakoś nigdy nie miałem ochoty na spacerki. Kiedy tylko przekroczyłem próg drzwi poczułem jak nogi mi zmiękły, serce zwolniło drastycznie. Jak daleko okiem sięgnąć, niebo było zasłonięte olbrzymią brudną chmurą. Może i nie miałem wielkiego pojęcia o rodzajach bomb, ale tyle pyłu w powietrze mogła wyrzucić tylko bomba atomowa, czy też jądrowa. Nie mam pojęcia ile czasu stałem tak jak słup soli wpatrzony w tę współczesną Sodomę, ale musiało to trwać dość długo. Z transu wybudził mnie mój pies, stojący na progu domu i szczekający zawzięcie. Biedna psina bała się nawet o krok wyjść poza próg, widać było, że chce żebym wracał. Spojrzałem ostatni raz na tę straszną chmurę… w ogóle się nie ruszała, zupełnie jakby cały świat zamarł. Wiatr zniknął całkowicie, a mimo pory roku było duszno i gorąco.

Kiedyś oglądałem serial, w którym ludzie panicznie bali się radioaktywnego deszczu. Kto mógł schował się do schronu lub kopalni, a ci, którzy musieli pozostać w domach zabezpieczali je szczelnie folią i taśmą. Tak też zrobiliśmy i my, choć dzięki temu w domu była okropnie wysoka temperatura. Piliśmy wtedy strasznie dużo wody i  jakoś nie myśleliśmy o tym, że trzeba będzie ją oszczędzać, dlatego już kilka dni potem zaczęliśmy odczuwać jej braki. Jedzenia mieliśmy tylko nieznacznie więcej…

Jak się czuje człowiek zamknięty w szczelnie opakowanym domu bez kanalizacji po tygodniu? A jak po dwóch? Nie chcecie tego wiedzieć. Opuszczała nas powoli nadzieja, nasze komórki nie działały, zero życia wokół nas- myślałem, że oszaleję. Chudliśmy w oczach, twarze pokrywała coraz okazalsza szczecina, a nasz zapach… no cóż, jak pisałem wyżej- kanalizacji nie było. Było tez ciemno, bo okna od zewnątrz pokryte były pyłem, który gdy w końcu zaczęło wiać dotarł do nas. Nigdy jeszcze nie miałem takiej depresji jak wtedy- bez perspektyw na życie, prawdopodobnie już bez żadnych bliskich i znajomych… Porządnie mi się tam mieszało w głowie. Równie często co z Marcinem dyskutowałem z psem, jeszcze częściej sam ze sobą. Potrafiłem godzinami wpatrywać się w martwy wyświetlacz swojego telefonu w nadziei, że jakimś cudem zaraz przyjdzie sms od matki. Często płakałem.

Nie wiem, co by się stało gdyby to miało trwać dłużej, ale na szczęście nie musiałem się tego dowiadywać. Silnik samochodu wśród wszechogarniającej ciszy był słyszalny już z daleka, nie mogliśmy jedynie uwierzyć, że to naprawdę jakiś pojazd sunie drogą. Marcin od razu rzucił się do drzwi i zrywając z nich taśmę i folię do pieczenia, wybiegł na zewnątrz. Ja zostałem w progu i obserwowałem tylko jak mocno zabrudzony humvee zwalnia coraz bardziej, aż w końcu ostatecznie zatrzymuje się jakieś 30 – 40 metrów od nas.  Długo nikt nie wysiadał z wojskowego wozu, ale w końcu jedne z drzwi otworzyły się, a człowiek, który wyszedł wskazał na nas palcem. Nie podobało mi się to…

Kajetan Sokołowski – wpis drugi

Posted: 17th Październik 2014 by Nosikamyk in Kajetan Sokołowski
Tags: , , , , ,

Zobaczyliśmy ich zawczasu, droga była prosta, a opancerzona ciężarówka, czy raczej cała ich kolumna rzucała się w oczy. Wiejskie dróżki miały to do siebie, że nawet osobowe samochody, aby przejechać koło siebie musiały niebezpiecznie blisko zbliżyć się do krawędzi rowów. Przy olbrzymim wozie bmw Marcina zostałoby bezceremonialnie zepchnięte z drogi . Myślałem, że zacznie cofać, ale on po prostu wyłączył silnik na skraju pobocza. Obserwowaliśmy te ciężarówki, pomalowane tak aby mogły łatwo skryć się w lesie, aż w końcu zatrzymały się niemal stykając się maskami z beemką. Zanim wyszedł do nas jakiś gość wyglądający jak żywcem wyciągnięty z filmu wojennego wymieniliśmy kilka pośpiesznych, niespokojnych zdań.

Marcin oddychał wtedy głęboko, ręce mu drżały. Nie uspokoił się kiedy żołnierz po trzydziestce zapukał mu w szybkę, ani tym bardziej, kiedy za nim reszta mundurowych wybiegała z pojazdów i zabezpieczała teren. Przypomniała mi się wtedy Misja Afganistan.

- Porucznik Tatarski – powiedział, czy raczej krzyknął po czym wymienił nazwę swojej jednostki , nie potrafię tego niestety przytoczyć. A potem kazał nam wypierdalać z drogi. Nie był w humorze, i nie odpowiedział  na żadne z naszych pytań. Powiedział tylko, że ogarną ten syf, ale musimy się ruszyć zanim nas staranują. Potem dowiedziałem się, że jechali  zabezpieczyć jakąś  drogę, dbać o jej przejezdność i nie dopuszczać cywili czy jakoś tak. A nazwisko Tatarskiego zapamiętałem tylko dlatego, że nasze drogi miały się jeszcze nie raz skrzyżować. Dowiedziałem się też, że miał na imię Jerzy. Wtedy musieliśmy ustąpić, cały czas jadąc na wstecznym, bo było zbyt wąsko na jakikolwiek manewr. Kiedy już mogliśmy ich przepuścić policzyłem pojazdy. Były tylko trzy ciężarówki i dwa inne wozy, chyba nazywają się hummery czy humvee, nie znam się aż tak na wojskowej terminologii. Na każdym z nich był strzelec z ogromnym kaemem.  Już ani razu nie widzieliśmy wojska, jedynie od czasu do czasu jakaś osobówka nas mijała. Raz nad naszymi głowami przeleciał helikopter, zaskakująco nisko.

Wstyd przyznać ale mapę San Andreas znałem lepiej niż swoje własne miasto i okolice. Dlatego tamtego dnia nie mogłem powiedzieć dokąd jedziemy, gdzie to jest ani nawet zapamiętać nazwy. Byłem jak dziecko we mgle. Wiedziałem tylko, że chodzi o jakiś niewielki domek należący do rodziny Marcina.

Okazał się on pięciopokojową budowlą, położoną na małym odludziu – na horyzoncie stały domy jedynie dwóch sąsiadów. Marcin od razu wpadł do niego, jakby kogoś lub czegoś szukał, ale cokolwiek to było – nie znalazł. Wyryło mi się w pamięci jak zrezygnowany oklapł na fotelu, sprawdził komórkę, po czym ukrył twarz w dłoniach. Dom wyglądał całkiem schludnie – mógłby spokojnie nie być letnim domkiem, a normalnym, pełnoetatowym mieszkaniem. Wtedy nawet nie przypuszczałem, że mogę spędzić w nim aż tyle czasu…

14 październik 2014

Każde wyjście na powierzchnie jest podobne.

Gdy pierwszy raz otworzyłem drzwi od piwnicy z zamiarem wyjścia na zewnątrz tak naprawdę nie wiedziałem czego się spodziewać. Przed katastrofą naoglądałem się różnych stron internetowych na których można było przewidzieć skutki uderzeń bomb atomowych o wybranej sile i z tego co wiem gdyby ten kto zaatakował Polskę wykorzystał nowoczesne głowice o sile wielokrotnie przewyższającej te bomby zrzucone na Japonię podczas drugiej wojny światowej to z Warszawy i okolic nie powinno pozostać nic poza ruinami i spaloną ziemią. A przecież czy nie taka była taktyka NATO w przypadku wojny z Rosją i jej ewentualnymi sojusznikami? Zrobić z centralnej europy i Bałkanów pas ziemi niczyjej, zniszczonej do poziomu gruntu, bez możliwości przeżycia jakiejkolwiek żywej istoty – tak to miało wyglądać w teorii. Na moje szczęście plany miały się nijak do praktyki.

Gromadzić sprzęt, który posłużyć by mógł jako strój chroniący przed prawdopodobnie zabójczym promieniowaniem zacząłem w momencie w którym Ania opuściła piwnicę. Oczywiście – na tym się nie skończyło bo przecież nikt normalny nie kupował na zapas stroju ochronnego OP-1M i masek przeciwgazowych. Wziąłem więc taśmę izolacyjną, rękawice, kalosze i płaszcz przeciwdeszczowy i okleiłem to wszystko tak szczelnie jak byłem w stanie zrobić to bez pomocy innych ludzi. Problemem pozostała niestety głowa. Nie byłoby dobrym pomysłem przecież nawdychać się opadów promieniotwórczych, prawda? Położyłem więc całą nadzieję w kawałku rozdartego rękawa od bluzy i wsadzonej pomiędzy kawałki materiału chusteczki która miałaby służyć jako filtr. Bez sensu? Możliwe, ale żaden ze mnie inżynier a przezorny zawsze ubezpieczony…

A więc wyszedłem na powierzchnie. Oczywiście w nocy bo nie udało mi się znaleźć żadnych okularów przeciwsłonecznych, a po kilku dniach w całkowitych ciemnościach rozjaśnianych latarką, słońce prawdopodobnie nie zadziałałoby zbyt dobrze na moje oczy. Pierwsze co poczułem to zimno. Zimno, które pomimo nie najcieplejszego października, nie było o tyle zjawiskiem fizycznym co wszechogarniającym wrażeniem, że wszystko się skończyło. Wszystkie budynki jakie byłem w stanie zobaczyć przy pomocy latarki i niewielkiej ilości światła która przedzierała się przez zachmurzone niebo były zrujnowane. Nawet nie chodzi o to, że się zawaliły bo to nie do końca prawda – ostatecznie mieszkam na osiedlu na którym najpopularniejszym materiałem był beton, a konstrukcje były specjalnie wzmocnione, ale gdyby egipski Bóg chaosu sterował płomieniami i pędzącym z niewyobrażalną prędkością wiatrem to dobrym stwierdzeniem byłoby, że zmienił pomieszczenia na swój obraz i podobieństwo.

Głodny, przerażony i przede wszystkim załamany ruszyłem do osiedlowego supermarketu – miejsca w którym miałem nadzieję znaleźć pożywienie.