14 październik 2014

Każde wyjście na powierzchnie jest podobne.

Gdy pierwszy raz otworzyłem drzwi od piwnicy z zamiarem wyjścia na zewnątrz tak naprawdę nie wiedziałem czego się spodziewać. Przed katastrofą naoglądałem się różnych stron internetowych na których można było przewidzieć skutki uderzeń bomb atomowych o wybranej sile i z tego co wiem gdyby ten kto zaatakował Polskę wykorzystał nowoczesne głowice o sile wielokrotnie przewyższającej te bomby zrzucone na Japonię podczas drugiej wojny światowej to z Warszawy i okolic nie powinno pozostać nic poza ruinami i spaloną ziemią. A przecież czy nie taka była taktyka NATO w przypadku wojny z Rosją i jej ewentualnymi sojusznikami? Zrobić z centralnej europy i Bałkanów pas ziemi niczyjej, zniszczonej do poziomu gruntu, bez możliwości przeżycia jakiejkolwiek żywej istoty – tak to miało wyglądać w teorii. Na moje szczęście plany miały się nijak do praktyki.

Gromadzić sprzęt, który posłużyć by mógł jako strój chroniący przed prawdopodobnie zabójczym promieniowaniem zacząłem w momencie w którym Ania opuściła piwnicę. Oczywiście – na tym się nie skończyło bo przecież nikt normalny nie kupował na zapas stroju ochronnego OP-1M i masek przeciwgazowych. Wziąłem więc taśmę izolacyjną, rękawice, kalosze i płaszcz przeciwdeszczowy i okleiłem to wszystko tak szczelnie jak byłem w stanie zrobić to bez pomocy innych ludzi. Problemem pozostała niestety głowa. Nie byłoby dobrym pomysłem przecież nawdychać się opadów promieniotwórczych, prawda? Położyłem więc całą nadzieję w kawałku rozdartego rękawa od bluzy i wsadzonej pomiędzy kawałki materiału chusteczki która miałaby służyć jako filtr. Bez sensu? Możliwe, ale żaden ze mnie inżynier a przezorny zawsze ubezpieczony…

A więc wyszedłem na powierzchnie. Oczywiście w nocy bo nie udało mi się znaleźć żadnych okularów przeciwsłonecznych, a po kilku dniach w całkowitych ciemnościach rozjaśnianych latarką, słońce prawdopodobnie nie zadziałałoby zbyt dobrze na moje oczy. Pierwsze co poczułem to zimno. Zimno, które pomimo nie najcieplejszego października, nie było o tyle zjawiskiem fizycznym co wszechogarniającym wrażeniem, że wszystko się skończyło. Wszystkie budynki jakie byłem w stanie zobaczyć przy pomocy latarki i niewielkiej ilości światła która przedzierała się przez zachmurzone niebo były zrujnowane. Nawet nie chodzi o to, że się zawaliły bo to nie do końca prawda – ostatecznie mieszkam na osiedlu na którym najpopularniejszym materiałem był beton, a konstrukcje były specjalnie wzmocnione, ale gdyby egipski Bóg chaosu sterował płomieniami i pędzącym z niewyobrażalną prędkością wiatrem to dobrym stwierdzeniem byłoby, że zmienił pomieszczenia na swój obraz i podobieństwo.

Głodny, przerażony i przede wszystkim załamany ruszyłem do osiedlowego supermarketu – miejsca w którym miałem nadzieję znaleźć pożywienie.