Zobaczyliśmy ich zawczasu, droga była prosta, a opancerzona ciężarówka, czy raczej cała ich kolumna rzucała się w oczy. Wiejskie dróżki miały to do siebie, że nawet osobowe samochody, aby przejechać koło siebie musiały niebezpiecznie blisko zbliżyć się do krawędzi rowów. Przy olbrzymim wozie bmw Marcina zostałoby bezceremonialnie zepchnięte z drogi . Myślałem, że zacznie cofać, ale on po prostu wyłączył silnik na skraju pobocza. Obserwowaliśmy te ciężarówki, pomalowane tak aby mogły łatwo skryć się w lesie, aż w końcu zatrzymały się niemal stykając się maskami z beemką. Zanim wyszedł do nas jakiś gość wyglądający jak żywcem wyciągnięty z filmu wojennego wymieniliśmy kilka pośpiesznych, niespokojnych zdań.
Marcin oddychał wtedy głęboko, ręce mu drżały. Nie uspokoił się kiedy żołnierz po trzydziestce zapukał mu w szybkę, ani tym bardziej, kiedy za nim reszta mundurowych wybiegała z pojazdów i zabezpieczała teren. Przypomniała mi się wtedy Misja Afganistan.
- Porucznik Tatarski – powiedział, czy raczej krzyknął po czym wymienił nazwę swojej jednostki , nie potrafię tego niestety przytoczyć. A potem kazał nam wypierdalać z drogi. Nie był w humorze, i nie odpowiedział na żadne z naszych pytań. Powiedział tylko, że ogarną ten syf, ale musimy się ruszyć zanim nas staranują. Potem dowiedziałem się, że jechali zabezpieczyć jakąś drogę, dbać o jej przejezdność i nie dopuszczać cywili czy jakoś tak. A nazwisko Tatarskiego zapamiętałem tylko dlatego, że nasze drogi miały się jeszcze nie raz skrzyżować. Dowiedziałem się też, że miał na imię Jerzy. Wtedy musieliśmy ustąpić, cały czas jadąc na wstecznym, bo było zbyt wąsko na jakikolwiek manewr. Kiedy już mogliśmy ich przepuścić policzyłem pojazdy. Były tylko trzy ciężarówki i dwa inne wozy, chyba nazywają się hummery czy humvee, nie znam się aż tak na wojskowej terminologii. Na każdym z nich był strzelec z ogromnym kaemem. Już ani razu nie widzieliśmy wojska, jedynie od czasu do czasu jakaś osobówka nas mijała. Raz nad naszymi głowami przeleciał helikopter, zaskakująco nisko.
Wstyd przyznać ale mapę San Andreas znałem lepiej niż swoje własne miasto i okolice. Dlatego tamtego dnia nie mogłem powiedzieć dokąd jedziemy, gdzie to jest ani nawet zapamiętać nazwy. Byłem jak dziecko we mgle. Wiedziałem tylko, że chodzi o jakiś niewielki domek należący do rodziny Marcina.
Okazał się on pięciopokojową budowlą, położoną na małym odludziu – na horyzoncie stały domy jedynie dwóch sąsiadów. Marcin od razu wpadł do niego, jakby kogoś lub czegoś szukał, ale cokolwiek to było – nie znalazł. Wyryło mi się w pamięci jak zrezygnowany oklapł na fotelu, sprawdził komórkę, po czym ukrył twarz w dłoniach. Dom wyglądał całkiem schludnie – mógłby spokojnie nie być letnim domkiem, a normalnym, pełnoetatowym mieszkaniem. Wtedy nawet nie przypuszczałem, że mogę spędzić w nim aż tyle czasu…